środa, 18 marca 2015

The Host

Wciśnięta między otyłą kobietę z mysimi włosami a dwunastoletnią lub trzynastoletnią dziewczynkę w różowej sukience, stałam wśród innych, rozmieszczonych w równie niewygodnych pozycjach ludzi. Każdy z nich stał nieruchomo, niczym strażnicy trzymający nocną wartę. Nikt nie mrugał, nie odzywał się; za to serca wszystkich zebranych tworzyły nieprzerwaną melodię, stworzoną z tęsknoty i cierpienia.
Bum, bum... Bum, bum.
Wsłuchiwałam się w narastającą ciszę. Atmosfera na skwerze przechodziła najśmielsze oczekiwania. Nikt nie potrafił otworzyć z ust, by upomnieć najmłodszych, z jakiegoś powodu dziwnie milczących. Jakby przeczuwały, że właśnie teraz rozstrzyga się ich być albo nie być.
Kiedy zaczęli, tłum ucichł. Nawet uderzenia serc przestały walczyć o rozgłos, tylko pozwoliły słuchać, choć doskonale wiedzieli, że mogą okazać się tym, który nie dotrwa, którego nie wybrano.
Z trudem stanęłam na palcach, by cokolwiek dostrzec.
Na ogromnych ekranach, rozstawionych praktycznie co kilka metrów, pojawił się mężczyzna z niezadowoloną miną. Twarz miał zdobioną zmarszczkami świadczącymi o masie zmartwień, które doszły do jego obowiązków w ciągu kilku ostatnich dni. Mimo grymasu niezadowolenia, oczy mężczyzny były głębokie i miały w sobie coś pozytywnego, coś, co kazało mu zaufać. Przez sekundę wpatrywał się w swoje stopy, jednak zaraz potem przypomniał sobie, że jest na wizji, więc spojrzał w obiektyw kamer.

Nie chciałam dłużej słuchać, a mężczyzna na ekranach nie chciał dłużej wodzić ludzi za nos. Wszyscy zdawali sobie sprawy, że właśnie w tej chwili podpisywał wyrok – wykonywał pracę, którą, jak niektórzy twierdzą, należałoby pozostawić Bogu – o ile ktoś taki w ogóle istnieje. Ja już nie wierzyłam. Gdyby rzeczywiście ktoś taki z jakiegoś powodu kochał rasę ludzką, nie spisałby jej na stracenie.