Wciśnięta
między otyłą kobietę z mysimi włosami a dwunastoletnią lub
trzynastoletnią dziewczynkę w różowej sukience, stałam wśród
innych, rozmieszczonych w równie niewygodnych pozycjach ludzi. Każdy
z nich stał nieruchomo, niczym strażnicy trzymający nocną wartę.
Nikt nie mrugał, nie odzywał się; za to serca wszystkich zebranych
tworzyły nieprzerwaną melodię, stworzoną z tęsknoty i
cierpienia.
Bum, bum... Bum,
bum.
Wsłuchiwałam
się w narastającą ciszę. Atmosfera na skwerze przechodziła
najśmielsze oczekiwania. Nikt nie potrafił otworzyć z ust, by
upomnieć najmłodszych, z jakiegoś powodu dziwnie milczących.
Jakby przeczuwały, że właśnie teraz rozstrzyga się ich być albo
nie być.
Kiedy
zaczęli, tłum ucichł. Nawet uderzenia serc przestały walczyć o
rozgłos, tylko pozwoliły słuchać, choć doskonale wiedzieli, że
mogą okazać się tym, który nie dotrwa, którego nie wybrano.
Z
trudem stanęłam na palcach, by cokolwiek dostrzec.
Na
ogromnych ekranach, rozstawionych praktycznie co kilka metrów,
pojawił się mężczyzna z niezadowoloną miną. Twarz miał
zdobioną zmarszczkami świadczącymi o masie zmartwień, które
doszły do jego obowiązków w ciągu kilku ostatnich dni. Mimo
grymasu niezadowolenia, oczy mężczyzny były głębokie i miały w
sobie coś pozytywnego, coś, co kazało mu zaufać. Przez sekundę
wpatrywał się w swoje stopy, jednak zaraz potem przypomniał sobie,
że jest na wizji, więc spojrzał w obiektyw kamer.
Nie
chciałam dłużej słuchać, a mężczyzna na ekranach nie chciał
dłużej wodzić ludzi za nos. Wszyscy zdawali sobie sprawy, że
właśnie w tej chwili podpisywał wyrok – wykonywał pracę,
którą, jak niektórzy twierdzą, należałoby pozostawić Bogu –
o ile ktoś taki w ogóle istnieje. Ja już nie wierzyłam. Gdyby
rzeczywiście ktoś taki z jakiegoś powodu kochał rasę ludzką,
nie spisałby jej na stracenie.